Z Rogozińskim Alkiem rozmawiamy o najnowszej książce „Bardzo cichy rozwód”

– Skąd czerpie Pan pomysły na fabułę swoich książek?

Mam tylko jedno niezawodne źródło: ludzie.  Słucham ich opowieści, obserwuję ich, notuję w pamięci, nazwijmy to, „znaki szczególne”. Nie ma lepszej inspiracji! czasem wystarczy tylko moment. Tak było na przykład z moją najlepiej sprzedającą się książką, której nakład przekroczył już pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy, „Teściowe muszą zniknąć”. Jechałem tramwajem za dwiema damami w pięknym wieku, które zawzięcie kłóciły się o politykę. Nie muszę mówić, jak przebiegają u nas te podziały. I w momencie, kiedy już byłem kamiennie pewny, że za moment panie przejdą od furiatycznej wymiany opinii do rękoczynów, nagle jedna z nich rzekła: „A, i jeszcze chciałam ci powiedzieć, że zamówiłam róże, a nie jakieś tam lilie!”, a druga odpowiedziała: „No przecież! Lilie to idiotyzm!”. Po chwili zorientowałem się, że jedna z nich jest matką pana młodego, a druga – panny młodej. I że razem przygotowują ślub i wesele swoich dzieci.  Odkąd zeszły z polityki, zaczęły się nagle zgadzać ze sobą we wszystkim, a głównie w tym, że ich dzieci to jakieś ciapciaki i nie wiadomo, kto to wychował. Pewnie ojcowie. Tak mnie obie zainspirowały, że nawet nie dojechałem tam, gdzie planowałem, tylko wysiadłem w połowie drogi, wróciłem do domu i w ciągu kwadransa miałem stworzoną cała fabułę powieści o dwóch teściowych, z których jedna, co zobaczy jakąś paradę, to leci manifestować, druga daje datki na Radio Święta Jadwiga, a które, kiedy ich dzieci zostają oskarżone o popełnienie morderstwa, muszą nauczyć się ze sobą współpracować, żeby udowodnić ich niewinność.

– A jak było w przypadku Pana najnowszej książki „Bardzo cichy rozwód”?

Inspiracją do jej powstania była zasłyszana przeze mnie awantura o to, czy powinno się zburzyć Pałac Kultury. Najpierw pomyślałem, że jest zbyt charakterystyczny i już nasz, warszawski, żeby się go pozbywać, potem, że przydałaby mu się jednak spora renowacja, a na koniec wyobraziłem sobie, co by było, gdyby jednak coś mu się stało. I takim sposobem wpadłem na pomysł opowieści o małżeństwie, które rozstaje się w tak cichy sposób, że aż przez przypadek burzy Pałac Kultury. To zdecydowanie moja najbardziej szalona książka!

Foto: Anna Powałowska (fotografka.eu)

– Czy po latach pisania zaskakiwanie czytelników staje się łatwiejsze?

A skąd! Ciągłe zaskakiwanie Czytelników to najtrudniejsza część pisania. Nie można się powtarzać, nie można dwa razy serwować tego samego dania, bo przestanie smakować. Element niespodzianki zawsze jest potrzebny. I to nie tylko w literaturze, ale każdej formie sztuki. Jasne, że Czytelnicy – podobnie jak słuchacze, którzy jak pokazują festiwale najlepiej bawią się przy tym, co znają – mają swoje oczekiwania, lubią, jak autor ma charakterystyczny styl, który im odpowiada, przywiązują się do bohaterów. Ale na tym koniec! Bohaterowie mogą być ci sami, ale ich przeżycia, przygody za każdym razem muszą być inne i odbywać się w innym anturażu. Widać to choćby po spotkaniach autorskich. Na tych moich zawsze pada pytanie: „A czy napisze pan kiedyś coś niekomediowego?”

– Napisze Pan?

Na razie nie czuję takiej potrzeby, a sztuka ma sens tylko wtedy, kiedy jest szczera i wypływa z serca, a nie z kalkulacji, ale jednocześnie staram się na tym swoim komediowym poletku za każdym razem uprawiać coś nowego. Myślę, że gdybym zaczął się powtarzać, to pierwszy umarłbym z nudów.

– Ma Pan swoje pisarskie rytuały, zwyczaje?

Owszem, kilka by się znalazło. Muszę mieć ciszę. I o ile muzyka towarzyszy mi od dzieciństwa wszędzie, to przy pisaniu nie uznaję nawet tej najbardziej relaksacyjnej. Nie siadam do pisania wcześniej niż o dwudziestej. Tak jakoś mam ustawiony zegar biologiczny, że mniej więcej do południa nie wiem za bardzo nawet jak się nazywam, a co dopiero jak układać zdania. Za to nocą mogę spokojnie siedzieć i pisać nawet do czwartej, piątej nad ranem. No i jeszcze jedno. Przy pisaniu wypijam hektolitry earl greya.

– Jako autor komedii kryminalnych testuje Pan swoje żarty, zanim ujrzą światło dzienne?

Nigdy. Tym bardziej, że, jak już wspomniałem, piszę nocami i gdybym zaczął dzwonić na przykład o trzeciej w nocy po ludziach i testować, czy śmieją się z moich żartów, to zapewne szybko stałbym się najbardziej samotną osobą na planecie. Poza tym moim znajomi są przyzwyczajeni do mojego poczucia humoru i nie ma tu już efektu spontaniczności. Idę więc na żywioł, mając nadzieję, że – jak to mówi młodsze pokolenie – „załapię fazę” za moimi Czytelnikami.

– Ma Pan bliski kontakt z czytelnikami – to wartość dodana do fachu?

Zawsze to powtarzam: pisanie to cholernie samotna robota. Spędza się setki godzin w pustym pokoju w pojedynkę. Po takim miesiącu, czasem dwóch, czuję potrzebę wyjścia do ludzi, pogadania z nimi, popatrzenia im w oczy, wspólnego pośmiania się, pożartowania. Mój agent twierdzi, że przerobiłem wieczorki autorskie w literacki stand-up i że kiedyś przez trzy spotkania z rzędu udało mi się – gadając po dwie godziny na każdym – nie zająknąć się ani słowem o swoich książkach. Dla mnie jednak najważniejsze jest to, żeby dać Czytelnikom odrobinę wytchnienia od tej coraz bardziej zgrzytającej i przygnębiającej rzeczywistości i sprawić, aby – jak to kiedyś podsumowała jedna z uczestniczek spotkania – „od śmiechu rozmazał im się kunsztowny makijaż”.

Tagi: , ,
by
Poprzedni wpis Następny wpis